Do Nowej Zelandii na pewno wrócę. Poleciałam tam tylko na 5 dni i zwiedziłam wyspę południową, a w zasadzie Queenstown. Mam nadzieję, że kolejna wizyta będzie dłuższa i pozwoli mi odkryć wyspę północną i resztę wyspy południowej, której nie miałam okazji dokładnie poznać.
Do Christchurch przyleciałam wieczorem i o poranku wyruszyłam w drogę. Czekając na autobus z lotniska do hotelu nieźle zmarzłam. Cieszyłam się jak dziecko pakując ciepłą kurtkę, czapkę, kozaki, szalik i rękawiczki. W Nowej Zelandii była akurat jesień i temperatury wahały się między 5-15 stopni. Jak dla mnie super! Wysokie temperatury i wilgotność w Brisbane często mnie męczą dlatego bardzo cieszyłam się, że będę mogła oddychać rześkim powietrzem.
Z rana, wyruszyłam do centrum Christchurch w poszukiwaniu miejsca na śniadanie. Jeździłam i jeździłam po centrum i wszędzie pusto. Pustki, żadnej żywej duszy i co jakiś czas przejeżdzałam przy zniszczonych i zaniedbanych budynkach i domach. Ten nieprzyjemny widok pozostawiło po sobie trzęsienie ziemi, które nawiedziło rejony Christchurch w 2011 roku. Była to jedna z najbardziej śmiercionośnych katastrof naturlanych w Nowej Zelandii.
W końcu udało się znaleźć małą kawiarnię, oprócz mnie i mojego męża było jeszcze 4 gości. Z rozmów z mieszkańcami dowiedzieliśmy się, że odbudowa centrum zajmie bardzo dużo czasu i ludzie w strachu wyprowadzili się do innych miast. Smutna historia. Po pycha śniadaniu i ustaleniu drogi przy kawie wyruszyliśmy w drogę do Queenstown.
Przed nami było z 600 kilometrów, czyli około 6 godzin jazdy. Jazda oczywiście się przedłużyła, bo co jakiś czas zatrzymywaliśmy się, aby robić zdjęcia. Powiem Wam, że nawet w deszczu widoki po drodze były cudowne!
Mnie zachwyciły rosnące przy drodze ściany drzew, pola i łąki zapełnione owcami i góry pokryte chmurami. Nie bez powodu nazywa się Nowej Zelandię ‘Krajem Długiej Białej Chmury’. Dane z 2007 roku pokazują, że na jednego mieszkańca w Nowej Zelandii przypada 10 owiec, co jest światowym rekordem. Jadąc do Queenstown owce były praktycznie naszymi jedynymi kompanami podróży, drogi były puste. Co jakiś czas mignął nam samochód kempingowy.
Zatrzymaliśmy się przy jeziorze Tekapo (Lake Tekapo). Cudowne miejsce! Woda błękitna! Żałuję, że byłam tam wiosną, kiedy dookoła jeziora kwitnie fioletowy łubin nadający temu miejscu jeszcze wiecej koloru.
Następnym miejscem była mała miejscowość Cromwell, w której spotkałam się z koleżanką, którą poznałam studiując w Anglii. Rozmawiałyśmy przy kominku z kubkiem herbaty w ręku. Stęskniłam się za zimnem!
Kolejnym przystankiem przed Queenstown było miasteczko górnicze Arrowtown. Tam z kolei zachwyciły mnie lasy liściaste otaczające główną ulicę. Pisałam, że byłam w Nowej Zelandii jesienią, możecie sobie wyobrazić grę kolorów na drzewach! Nie interesowały mnie żadne sklepy z pamiątkami i ubraniami z zawyżonymi cenami tylko właśnie kolorowa ściana drzew.
Ostatnim postojem był most Kawarau, z którego można skakać na bungy. Skacze się z 43 metrów nad rzeką Kawarau, można wybrać opcję zanurzenia się w wodzie. Ja w sumie zostałam wrobiona w skok na bungy, ale ten wyższy z wysokości 134 metrów. O nim też na blogu.
Narazie to tyle o Nowej Zeladnii. Co za dużo do niezdrowo 😉 Następnym razem będzie tylko o pięknym Queenstown.
0
Dzięki, że zaglądasz na bloga. Jeśli spodobał Ci się wpis, nie wahaj się zostawić po sobie śladu w postaci komentarza lub polecenia tekstu przez kliknięcie serduszka. Każdy pozytywny sygnał od czytelników motywuje mnie do dalszego pisania bloga. - Karolina
super sie to czyta
Dziękuję 🙂